Z Marcinem Szczygielskim rozmawia Dorota Koman – Przyjaciel Książki
Dorota Koman: Spotykamy się w przeddzień wydania twojej nowej książki – „Czarownica piętro niżej”. Ogromnie się cieszę, że to znów książka dla dzieci! Po „Omedze”, po „Czarnym Młynie” nagrodzonym Grand Prix Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren oraz po powieści „Za niebieskimi drzwiami” nagrodzonej Dużym Dongiem PS IBBY – debiutujesz w roli autora dla nieco młodszych dzieci. „Czarownica piętro niżej” zachwyci z pewnością czytelników od 7 do 97 lat, bo pokochają ją i Majki, i mamy, i babcie, i ciocie, i ciabcie! I tatusiowie też (wszak taty Mai i jego spaghetti nie da się nie lubić!). Zdradzisz nam, skąd się wzięła „taka zwykła Maja”?
Marcin Szczygielski: Od dawna chciałem spisać swoje wspomnienia z dzieciństwa, a ściślej mówiąc z wakacji, które każdego roku spędzałem u moich dziadków w Szczecinie. Kilka razy zdarzyło się, że na wyjazd nie miałem ochoty (tak samo jak Maja), a potem, gdy już wyjechałem, nie chciałem wracać do domu. Moi dziadkowie mieszkali w poniemieckiej kamienicy na wzgórzu, a z okien widać było leżące poniżej ogródki działkowe i plątaninę bocznic kolejowych. Moja babcia całe dnie spędzała w ogrodzie, paliła w piecu węglem, raz na dwa tygodnie urządzała wielkie pranie, do którego niezbędne były kotły przechowywane na strychu, i toczyła regularne wojny słowne z sąsiadką, mieszkającą piętro niżej. Sam strych był dokładnie taki, jak opisałem go w książce. W kamienicy mieszkał też pewien łobuziak, który dawał mi się we znaki. Nie powiedziałbym, że Maja jest mną z okresu dzieciństwa, bo to współczesne dziecko, z aktualnym spojrzeniem na świat. Jednak Maja spędza wakacje w realiach z moich wspomnień.
DK: W starej kamienicy, w mieszkaniu ze ścianą z kolorowych szybek, z wielkim, starym fikusem i przedmiotami, których współczesne miejskie dziecko nie zna. A na tym twoim strychu też był duch?
MS: Pewnie wielu dzisiejszym dzieciom takie otoczenie wyda się egzotyczne, ale starałem się je opisać w taki sposób, w jaki mogłoby być przez dziecko poznawane – sam starałem się spojrzeć na rzeczy dla mnie oczywiste tak, jakbym widział je po raz pierwszy. To była świetna zabawa.
Jestem pewny, że na strychu w kamienicy moich dziadków mieszkał duch. Słyszałem go wielokrotnie w nocy – ich mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze, a stropy były drewniane. Niestety nigdy nie udało mi się tego ducha spotkać – ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu.
DK: Zatem… po latach spotkałeś go w swojej książce. Pisarzom to dobrze!
Maja nie zna tych różnych „prastarych” – jak sama ciabcia – przedmiotów. Zna za to… seriale („Och, Edłardo, Edłardo”), quizy, talk showy, lubi panią pogodynkę. I choć jej rodzina jest bardzo sympatyczna, mała jest zapatrzona w ten „lepszy świat” pań z telewizji. Chce być taka jak one. Czy sądzisz, że współczesne dzieci chcą być celebrytami?
MS: Kiedy o to zapytałaś, przypomniała mi się rozmowa z dziećmi, którą słyszałem kilka lat temu w TV. Sześcioletnia dziewczynka, zapytana, kim chciałaby być w przyszłości, powiedziała: „Chciałabym być na emeryturze albo chciałabym być bardzo sławna”. Oczywiście dzieci same nie wpadają na podobne pomysły – powtarzają to, co słyszą w domu. To rodzice i dorośli wokół nich przekazują im (świadomie i nieświadomie) wzorce, rozbudzają ambicje, aspiracje i życiowe oczekiwania. Pod pewnymi względami – sięgając po współczesne odniesienia – dziecko jest jak komputer. Wszystko, co do niego trafi, zapisuje w pamięci. Jeśli trafią więc „wirusy”, zostają one zapisane na twardym dysku i bardzo trudno je później wyplenić. Nie powiedziałbym więc, że dzieci chcą być celebrytami, ale jeśli ich rodzice tego pragną, powtarzają to po nich. A jeśli ulubionym zajęciem mamy jest oglądanie telewizji i zachwycanie się medialną papką, dziecko to naśladuje. Misją telewizji od pewnego czasu jest nie informowanie, a zabijanie czasu dorosłego widza. W przypadku dziecka nie jest to czas, a myślenie i wyobraźnia.
DK: Maja na szczęście nie dała się całkowicie ogłupić telewizji. Gdyby tak było, nie doczekalibyśmy się szczęśliwego zakończenia, bo nie miałaby tak świetnych pomysłów, nie znalazłaby rozwiązania. Myślę jednak, że po pobycie u ciabci – nauczona doświadczeniem – nie będzie już więcej stroić fochów. Bo jakby nie było, to od tego zaczęły się wszystkie kłopoty…
MS: Owszem, kłopoty Mai zaczęły się od niewinnych „much w nosie”, a co gorsza kłopoty te dotyczą nie tylko czasu bieżącego, ale i bardzo dawnej przeszłości. Co więcej, okaże się, że ofiarą złego humoru Mai padnie pewien chłopiec, który na prawie sto lat zostanie uwięziony… Ale o tym więcej w książce! Nie będę ukrywał, że ten wątek „Czarownicy piętro niżej” to mój ukłon w stronę P.L. Travers, fragmentu z jej książki „Mary Poppins wraca”. Oczywiście moja historia jest zupełnie inna, ale mechanizm identyczny: fochy oznaczają przykre konsekwencje. W powieści Travers Janeczka przez złe humory zostaje uwięziona w talerzu z saskiej porcelany, moja Maja natomiast nieświadomie wyrządza krzywdę komuś niewinnemu. To wydaje mi się bliższe życiu.
DK: I jeszcze bardziej boli, prawda?
Oczywiście nie będziemy zdradzać treści książki, ale… dasz mi powiedzieć, że bardzo lubię Maję między innymi za to, że nie kłamie? I za to, że ma dobre serce i potrafi się dogadać nawet z… No dobrze, powiedzmy tylko, że z łobuziakiem, a reszta niech pozostanie tajemnicą. Może uchylmy tylko jej rąbek, przypominając sobie wymyślane przez nas podtytuły? Pamiętasz je jeszcze?
Ostatnio, po kolejnej lekturze, wymyśliłam: „O wyższości gadającego kota nad gadającym telewizorem”.
MS: Oczywiście, że pamiętam! Ten podtytuł podobał mi się najbardziej, ale ostatecznie nie ma podtytułu. Sam tytuł przecież też ewoluował. Pierwszą propozycją było „Majkowe lato”, a potem na tapetę weszła: „Majka w szponach sekretów – czyli o wyższości gadającego kota nad operami mydlanymi”, następnie były: „Przeklęte wakacje”, „Maja, Oskar i stuletnia wojna czarownic” oraz „Wakacje z czarownicą”. Nigdy jeszcze przy żadnej książce nie miałem tylu kłopotów z tytułem. Ta trudność brała się chyba z faktu, że „Czarownica piętro niżej” jest – jak dotąd – moją najbardziej osobistą książką dla młodego odbiorcy. A jeszcze à propos Majkowej niechęci do kłamania – nie chciałbym, aby potencjalni czytelnicy pomyśleli, że będą mieli do czyniena z wzorową, czystą jak kryształ bohaterką. Maja jest taka jak wszystkie dzieci – czasami ma zły humor, bywa egoistyczna, niekiedy popełnia błędy, bywa też niegrzeczna. Nie lubi kłamać, to prawda, ale wynika to raczej z doświadczenia niż morale – po prostu przekonała się na własnej skórze, że kłamstwo nie popłaca i ostatecznie przysparza więcej problemów niż korzyści.
DK: Gdyby Maja była kryształowa, to książka by nas śmiertelnie znudziła. Ziewalibyśmy, a nie wybuchali co chwilę śmiechem! Maja – niekłamiąca żona właściciela KOTporacji – to jest to! Choć potrafi dogadać ciabci, oj potrafi. I nos zadrzeć (w końcu ma dużo lepszy telewizor, a nie takiego czarno-białego lampowego grata!).
Wiesz, Marcin, myślę, że rodzice małych czytelników „Czarownicy piętro niżej” będą Cię kochać za to, że tłumaczysz ich dzieciom bardzo ważne rzeczy nie wprost (że dobrze być koleżeńskim – nawet dla utrapieńca; że nie warto kłamać – nawet gdy bardzo chce się dostać taki niezwykły klucz; a jeśli już trzeba troszeczkę zmyślać – to tylko przed panią z TV i wyłącznie dla jej dobra!).
A za co pokochają Cię babcie i ciabcie? Ech, sama się wzruszyłam słowami ciabci, że „starych ludzi nikt nie zauważa”… Marcin, skąd w tobie ta wrażliwość? Dom? Mama? Książki, które w tobie słychać?
MS: Nie wiem, czy to wrażliwość, czy może raczej sentymentalna natura. Miałem wielkie szczęście w bardzo młodym życiu, bo wychowywałem się we wspaniałym domu i byłem otoczony przez prawych, kochających mnie ludzi. Jako jedynak czytałem bardzo dużo (i wcześnie nauczyłem się czytać), bo cóż miałem robić? Telewizja była do niczego, gier wideo i komputera nie miałem do jedenastego roku życia… Moja mama, kiedy byłem dzieckiem, codziennie przed zaśnięciem czytała mi książki. To ona zaraziła mnie miłością do czytania – sama czytała bardzo dużo i często opowiadała mi o książkach ze swojego dzieciństwa. Podobnie robiły obie babcie i dziadek – wszyscy czytali, a co więcej traktowali książki jak coś niesłychanie cennego – można było nie mieć kolorowego telewizora, ale nową książkę tak. Teraz, gdy wspominam swoje bardzo młode lata, trudno mi niekiedy oddzielić emocje i przeżycia wyniesione z książek od tych, których doświadczałem w realu. Teoretycznie, gdyby spojrzeć z boku, moje dzieciństwo można by właściwie uznać za przeciętne, może nawet smutne – nieśmiały chłopak z rozbitego, niezbyt zamożnego domu, wychowywany przez samotną matkę, która pracuje na dwa etaty, jeden do południa, drugi wieczorami. Ale pomimo tylu obowiązków mama umiała stworzyć mi pełen ciepła, magiczny świat, który jest we mnie obecny do dziś i który próbuję opisywać.
DK: Pamiętam, jak wspominałeś mamę i jak szczerze jej dziękowałeś (choć nie było jej na sali), odbierając nagrodę im. Astrid Lindgren. Widziałam Cię wtedy po raz pierwszy w realu i pomyślałam: Mówi prawdę. Mówi, co myśli. I o tym, co jest naprawdę ważne. Już go lubię.
Właściwie mogę to samo powiedzieć o twoich książkach.
Ale jednak trochę przesadzasz, mówiąc o „przeciętnym dzieciństwie”. Twoja mama to przecież najprawdziwsza Filipinka!
MS: To prawda, choć Filipinką była nie z pochodzenia, a ze względów zawodowych, bo śpiewała w tym zespole. Moja mama (Iwona Racz – przyp. red.) odeszła z Filipinek, gdy miałem się urodzić, a dokładniej – na cztery miesiące przed moim urodzeniem. Kiedy dorastałem, wiedziałem, że wcześniej śpiewała – w domu mieliśmy płyty, zdjęcia i różne pamiątki związane z zespołem, ale to była dla mnie całkowita abstrakcja. Mama, którą znałem, codziennie na ósmą rano jechała do Stołecznej Estrady, wracała koło 17.00, żeby dać mi obiad i chwilę ze mną porozmawiać, a potem jechała do kabaretu, w którym pełniła rolę inspicjenta. Na dobrą sprawę szczegóły jej wcześniejszego, filipinkowego życia zacząłem poznawać dopiero teraz, bo po latach planów zabrałem się wreszcie do tworzenia monografii Filipinek.
DK: To będzie oczywiście książka adresowana do dorosłych czytelników. To dla nich zacząłeś kiedyś pisać. A potem pojawiły się książki dla starszej i młodszej młodzieży. Pamiętam, jak czekałam na „Czarny Młyn” i jak się nim zachwyciłam. Jak polubiłam „Za niebieskimi drzwiami” (wczoraj dziewięcioletni chłopiec powiedział, oddając mi książkę: „Czytałem ją całe ferie, na okrągło!!!”, i już zarezerwował sobie „Czarownicę…”). Kiedy zdecydowałeś się pisać dla młodszych czytelników?
MS: Prawdę mówiąc, najpierw próbowałem pisać dla młodszych czytelników. To było ponad dziesięć lat temu. Wymyśliłem wtedy historię, którą zacząłem spisywać, ale przestraszyłem się odpowiedzialności. Uznałem, że lepiej będzie zacząć od pisania dla dorosłych, bo w tym przypadku zrobię krzywdę najwyżej samemu sobie – jeśli próba się nie powiedzie i stracę złudzenia albo wręcz się ośmieszę. Napisałem „PL-BOYa”, książka chwyciła. Musiało jednak minąć ładnych parę lat, zanim odważyłem się napisać coś dla dzieci – wtedy powstała „Omega”, potężna historia pod względem rozmiaru i rozmachu. Zupełnie nie mogłem nad nią zapanować, bo chyba te lata powstrzymywania się od pisania dla dzieci spowodowały, że kiedy już zacząłem, to nie mogłem przestać. Jednak ta moja pierwsza historia sprzed dziesięciu lat ciągle czekała na opowiedzenie – aż do teraz, bo jest nią właśnie „Czarownica piętro niżej”.
DK: Naprawdę? Ale na pewno jeszcze nad nią popracowałeś; nie wierzę, że była od razu tak dobrze skonstruowana. Choć kiedy czytałam „Berka” i „Bierki”, to też mnie zaskakiwałeś właśnie konstrukcją i fantastycznym słuchem językowym. A „Poczet Królowych Polskich” to już „czytałam na okrągło” (parafrazując wczorajszą najkrótszą recenzję dziewięciolatka). Z kolei nad „Kallas” wciąż z Tobą w duchu dyskutowałam… Wróćmy jednak do „Omegi” – powiedz, czy nadal lubisz gry komputerowe?
MS: Lubiłem gry komputerowe i nadal je lubię, choć już nie gram, bo sumienie mi nie pozwala. Poczucie marnowania czasu jest po prostu większe niż przyjemność. Kiedyś, gdy jeszcze pracowałem na etacie, zdarzyło mi się raz tak wciągnąć w grę na Playstation, że wziąłem w pracy zwolnienie, aby móc tę grę dokończyć (oczywiście nie powiedziałem, jaki jest prawdziwy powód mojej nieobecności). Ponieważ gra była dość skomplikowana i bardzo rozbudowana, zajęła mi sześć bitych dni. Teraz, kiedy pracuję w domu i piszę, nie umiałbym się na coś takiego zdobyć – to chyba jedyna przykra konsekwencja pracy dla siebie, a nie dla kogoś.
DK: Też zorientowałam się kiedyś, że już świta, a ja wciąż gram – i to był koniec mojej pierwszej i ostatniej próby. Zdecydowanie wolę czytać, pisać i redagować do rana. A Ty – co widać – naprawdę lubisz pisać, więc nie będę ci współczuć, dobrze? Gdybyś nadal grał, jeszcze by nam Cię gdzieś wciągnęło, porwało w jakieś obce światy… A dużo ich u Ciebie – właśnie w pisaniu dla młodszych czytelników. Mam jednak wrażenie, że wchodząc w konwencję fantasy, stoisz mocno na ziemi, że zawsze te światy alternatywne służą czemuś tu, w naszym życiu? (Daję ci słowo, że po „Czarnym Młynie” żaden odkurzacz nie jest już dla mnie taki sam jak kiedyś, a teraz – po „Czarownicy” – straciłam też zaufanie do kosiarki).
MS: Rzeczywiście tak jest. Święcie wierzę w sens świata i niejednokrotnie przekonałem się, że rzeczy – wydawać by się mogło – skończenie absurdalne stają się logicznym ogniwem łańcucha wydarzeń, który prowadzi nas do jakiegoś punktu w życiu. Ponieważ książka jest odbiciem świata – czasami wykrzywionym, niekiedy przejaskrawionym – także nie może być inna. Jeżeli więc moja bohaterka spotyka ducha, nie może zdziwić się czy przestraszyć, a potem zająć się pieleniem grządek i zapomnieć o wydarzeniu, bo ono ją zmienia. Kiedy jest się małym człowiekiem, każda sprawa jest wielka, każda jest nowa i każda otwiera dziesiątki kolejnych, pozornie niekończących się wspaniałych perspektyw – chyba dlatego większość z nas wspomina dzieciństwo jako najszczęśliwszy okres w życiu. Wierzymy wtedy, że będziemy żyć wiecznie, że każdy dzień będzie wspaniałą, nową przygodą – i rzeczywiście taki jest. Książka dla młodego czytelnika jest namiastką oddanego rodzica – uczy dziecko, wychowuje je, zabawia, a także tłumaczy świat. Jeżeli więc w moich książkach pojawiają się magiczne wątki, dzieje się to nie tylko dla zabawy, ale także po to, aby wyjaśnić mechanizmy rządzące naszym zwykłym codziennym życiem i relacjami między ludźmi oraz pokazać konsekwencje wyborów, których dokonujemy.
DK: Bo zawsze trzeba mieć się na baczności przed Zdradliwymi Liliami.
Do Fausta przyszedł Mefisto, do ciabci zaś… Ciiii, nie wolno zdradzać takich tajemnic.
Bardzo żałuję, że nie widziałam twojej miny, kiedy zobaczyłeś zilustrowaną przez Magdę Wosik książkę. (Ha! Ale Ty też nie widziałeś mojej reakcji, gdy zobaczyłam „szczotki”!). Jak wrażenia? Zaskoczony? Szczęśliwy? Oburzony?
MS: Zdecydowanie szczęśliwy! Ilustracje są świetne i jest ich dwa razy więcej, niż się spodziewałem. Klimat i styl rysunków znakomicie pasują do historii, a w dodatku mają w sobie sporo z dawnej szkoły ilustracji, które pamiętam z książek czytanych w dzieciństwie, przy jednoczesnej aktualności i nowoczesności. I bardzo podoba mi się to, że opowiadają historię chwilami wręcz komiksowo. Ciabcię wyobrażałem sobie zupełnie inaczej, niż narysowała ją pani Magda, ale ta jej bardziej mi się spodobała niż moja z wyobraźni. Od chwili, gdy dostałem plik z książką, aż do teraz obejrzałem całość lekko licząc pięćdziesiąt razy.
DK: Tak plastycznie to opowiedziałeś, że już PRAWIE widzę tę scenę! Tym bardziej się cieszę, że mówi to Marcin Szczygielski – grafik! Który pisze świetne książki! I ja już czekam na tę zapowiedzianą w Kluczu do „Pocztu Królowych Polskich”.
Mamy jednak mały kłopot. Przed chwilą dostałam bardzo dziwny mail: „Wypraszam sobie, by ktokolwiek nazywał prawdziwą lisicę neurotyczną wiewiórką. Foxi”. Rozumiesz coś z tego? Dlaczego napisała do mnie, a nie do Ciebie? Pomyliła adres? A może wściekła się, że dotąd o niej nie mówiliśmy? Bo to ja zadaję pytania? Cóż, albo zdradzimy wszystkie tajemnice „Czarownicy…”, albo skończymy rozmawiać (choć żal…). To może na trzy cztery – powiedzmy sobie:
MS, DK: Dziękuję!